Ten wpis pozwolę sobie zacząć cytatem z popularnej piosenki zespołu Dom o Zielonych Progach:
,, W górach jest wszystko, co kocham
Wszystkie wiersze są w bukach…”
Prawdę mówiąc na tym możnaby zakończyć całe rozważania o tym dlaczego podążam górskimi szlakami. Ale Cesta Hrdinov SNP to przygoda którą chce się dzielić, więc zapraszam na małą rozgrzewkę, czyli jak rzuciliśmy wszystko i uciekliśmy w Bieszczady.
Jestem prawie pewna, że jeśli czytasz ten artykuł to wiesz jaką moc mają w sobie Bieszczady. W szczególności ich „dziksza” część. Nasza przygoda rozpoczęła się chwilą adaptacji. Chcieliśmy rozgrzać się przed wielodniowym marszem więc przez pierwsze trzy dni zachowywaliśmy się jak typowi turyści „na lekko”. Wdrapaliśmy się na Tarnicę, przespacerowaliśmy po połoninach i odwiedziliśmy Schronisko pod Małą Rawką. Serdecznie polecam takie rozruszanie wszystkim którzy szykują się do długiej wyprawy. Z pewnością uchroniło nas od pierwszych zakwasów i bolesnej adaptacji. Inny równie ważny aspekt to ostateczne przetestowanie plecaka w terenie. W moim przypadku okazało się, że mimo wielodniowych przygotowań bagaż i tak był nieco za ciężki. Tak więc musiałam pozbyć się kilku zbędnych rzeczy takich jak zapasowy mini szampon, dodatkowe skarpetki i… No i mój nowiutki szkicownik. Na co dzień zajmuje się projektowaniem graficznym, a sztuka jest moją odskocznią w trudnych chwilach więc zawsze zabieram na szlak narzędzia do rysowania. Tym razem przesadziłam więc zeszycik trafił w ręce dobrych ludzi poznanych w schronisku.
14 sierpnia 2017 roku przyszedł wielki dzień. Czuliśmy się gotowi by wyruszyć. Tak jak pisałam w poprzednim wpisie, jest kilka wersji tego szlaku. My wybraliśmy opcje rozpoczynającą się na Krzemieńcu, w polskich Bieszczadach. Pierwszy dzień minął zaskakująco dobrze. Przejście ponad 30 km nie sprawiło nam żadnego problemu, więc według planu pierwszą noc spędziliśmy w drewnianej wiatce.
Byłam już we wszystkich pasmach w polskich górach i przemierzyłam wiele kilometrów na ich szlakach, ale one wciąż mnie zaskakują! Mamy niesamowicie piękne góry które każdego roku są inne. Podążając w stronę Chatki na Końcu świata odkryłam że nigdy nie przestanę kochać tego rejonu. Granica Bieszczad i Beskidu Niskiego to zarośnięte, dzikie drogi które żyją swoim nieprzerwanym rytmem. To wspaniałe uczucie, kiedy można obcować z tak pierwotną naturą. Czasem warto odpocząć od popularnych i najbardziej obleganych tras. Osobiście najmocniej ucieszył mnie widok ogromnej ilości kumaków. Zdecydowanie to moje ulubione płazy.
Chatka na Końcu świata to kultowe miejsce na obrzeżach Bieszczad. Wielokrotnie słyszałam o magicznym klimacie tego miejsca, ale chociaż wstyd się przyznać, to nigdy nie było mi z nią po drodze. Całe szczęście, że w końcu miałam okazję do niej dotrzeć! Zdecydowanie zaliczam to miejsce to swoich ulubionych i jeszcze nie raz tam wrócę. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie absolutny zakaz używania telefonów komórkowych i innych sprzętów elektronicznych wewnątrz chatki. Takie wymuszenie jest świetną okazją do odpoczynku od tego typu uzależnień.
Przyznam nieskromnie, że uwielbiam patrzeć na zdziwione miny ludzi, którzy słyszą o naszych planach. W pierwszym zderzeniu wydaje się to zupełnie niedorzeczne. Przecież jak taka mała osóbka jak ja może przejść ponad 800 km i to JEDNYM SZLAKIEM. Takie spotkania nauczyły mnie, że nie ważne czym chcesz się zająć i jak bardzo absurdalnie trudne może to się wydawać. Wszystko jest możliwe! Trzeba tylko wzbudzić w sobie ambitnego uparciucha i mocno wierzyć w powodzenie. Zawsze kiedy przychodzi kryzys czy wątpliwości to wyobrażam sobie metę. Następnego dnia wstaliśmy wyjątkowo wyspani i gotowi do działania. Być może miała na to wpływ rozmowa z Panami niedowiarkami. Chęć udowodnienia innym swojej racji to ważna motywacja.
Niestety piękny świt zamienił się w mokry i mglisty poranek. Przez pierwsze godziny marszu poczuliśmy Beskid Niski na własnych butach. Wtedy przypomniałam sobie, że do tego pasma mam bardzo dynamiczny stosunek. Bo albo je kocham albo serdecznie NIENAWIDZĘ. Tego dnia dominowało to drugie uczucie. Całe szczęście, że ostatnie godziny marszu odbyły się w upalnym słońcu. Buty szybko wyschły, a kąpiel w zimnym strumieniu była dość przyjemna. Doszliśmy do Bazy namiotowej o nazwie Jasiel. Ta baza namiotowa rządzi się prawami których dotąd nie znałam. Pozytywne jest to, że miejsce jest dostępne dla wszystkich zupełnie nieodpłatnie. Każdy kto ma namiot może zatrzymać się w tym urokliwym miejscu. My mieliśmy wyjątkowe szczęście, ponieważ udało nam się uczestniczyć w koncercie. Otóż kiedy ogarnęliśmy wszystkie sprawy higieniczne i kuchenne mieliśmy w planach rychłe pójście do snu. Ale nagle do bazy doszła ekipa młodych ludzi, którzy zajmowali się wykonywaniem pieśni łemkowskich. Przyznaje, że do dzisiaj mam ciarki kiedy przypomnę sobie piękny głos wokalistki. Przeżycie jest tym ciekawsze im mocniej wyobrazimy sobie jak niegdyś w tych regionach mieszkali prawdziwi Łemkowie.
Przez trzy dni przemierzaliśmy granicę polsko-słowacką, co było jak pożegnanie. Zostawiamy za sobą znane nam góry i wyruszamy w zupełnie nową przygodę. Naszym oczom ukazuje się Przełęcz Dukielska. To tam widzimy symboliczną czerwoną krobkę, która zwiastuję kolejne kilka tygodni w towarzystwie słowackiego szlaku Cesta Hrdinov SNP.
Redaktor: Sandra KaźmierczakStudentka Grafiki Warsztatowej. Przez kilka lat pełniła funkcje drużynowej, obecnie jest zastępcą komendanta szczepu do spaw gromad zuchowych. Uwielbia pracować z dziećmi, drukować w pracowni serigrafii oraz każdy wolny weekend spędzać na wędrowaniu z plecakiem po górach. Zdobywczyni diamentowej odznaki Głównego Szlaku Beskidzkiego oraz członkini klubu Korony Gór Polski. |